Teatr indyjski w oczach młodego Europejczyka.

 

Już kilka tygodni podróżowaliśmy po Indiach południowych. Dlatego dzięki mojej mamie, która interesuje się Indiami, starożytną historią Indii, sztuką i historią religii Indii w tym oczywiście teatrem hinduskim. Miałem już jakieś pojęcie o bogach i boginiach, świątyniach i obrzędach, choć bardziej interesowało mnie pływanie w oceanie i jazda na słoniu lub przynajmniej na motorze. Więc kiedy zatrzymaliśmy się w Kochinie, stolicy stanu Karnataka, wiedziałem, że wizyta w teatrze mnie nie ominie.

Wieczór, upał, zapach pieczonych ryb i oceanu, stragany z jedzeniem i teatr (według mojej mamy najważniejszy w Karnatace). Ogromna stodoła z drewna wyplatanego palmowymi liśćmi, a przed drzwiami nagi facet, tylko w ręczniku wita gości i ściska się z mamą, bo znają się z od lat. To właśnie dyrektor teatru, śpiewak i narrator przedstawienia. W kasie oprócz biletów można dostać też inne różności, na przykład kadzidła dla każdego z bogów albo pachnący pył z drzewa sandałowego przeciwko poceniu się ciała. Na widowni siedzieli już ludzie, ale także koty i psy na numerowanych miejscach. Nikt zwierząt nie przeganiał, nawet kiedy zaczęło się przedstawienie i zaczęły się kocie gonitwy po scenie pomiędzy aktorami i muzykami, nie przerwano przedstawienia.

Na scenie kręciło się wiele osób. Zapalali święty ogień ofiarny z masła klarowanego i ubierali w korale z kwiatów figurę boga Ganesi (to ten z głowa słonia), który jest między innymi patronem artystów i aktorów. Rysowano również kolorowe esy floresy na podłodze, żeby  stała się świętym miejscem. No i oczywiście palono mnóstwo kadzideł. Coś się działo. Potem mężczyźni pokładli się na scenie i zaczęli malować sobie twarze intensywnymi, grubo kładzionymi warstwami farby.

 

Czarne, białe, zielone, czerwone, żółte i pomarańczowe barwniki z roślin i glinek, mieszali z olejem kokosowym. Strzygli z papieru wycinanki i również naklejali na twarze. Zakrapiali sobie do oczu sok jakiejś rośliny, który powodował, że białka oczu stawały się czerwone jak krew i wyglądało to przerażająco. Potem dyrektor teatru i jeden z aktorów tłumaczyli niezorientowanym Europejczykom, czego mogą się spodziewać na przedstawieniu. A chodziło o to, że przedstawienie tego dnia opowiadało o tym, jak dzielny Hanuman (bóg małpa) uratował żonę boga Ramy Sitę porwaną przed groźnego demona. Chodziło również o to, żeby widownia zorientowała się, kim są postacie w szerokich spódnicach i dlaczego nie są to kobiety, ale męscy bogowie i demony. Chodziło też o to, żeby się nie śmiać, jak aktorzy robią miny, łypią przekrwionymi oczami i ciągle pokazują powykrzywiane palce z doprawionymi tipsami-szponami. Dlaczego krzywią się na twarzy, jakby cierpieli na atak ślepej kiszki i bez przerwy tupią bosymi piętami i stopami w podłogę. Widownia dostała wachlarze dla ochłody i małe streszczenia po angielsku, informujące, co oznacza każdy gest, ruch dłonią, spojrzenie i pozycja ciała.

Wreszcie zaczęło się przedstawienie. Ryknęły bębny i trąbki. Śpiewacy zaintonowali pieśń, która opowiadała fragment starożytnego eposu "Ramajany". Aktorzy wychodzili zza kolorowej kurtyny trzymanej w powietrzu i odgrywali poszczególne partie kolejnych pieśni. Oczywiście ruchem rąk, oczu, twarzy i ciała.

Europejczycy jako widzowie mogli podziwiać tę sztukę jako coś bardzo egzotycznego. Na pewno działała na nas muzyka, śpiewy, ruch aktorów, którzy wyglądali, jak szamani, albo istoty nie z tego świata (w końcu tak powinni wygląda bogowie), ale opowiadana przez aktorów historia była zupełnie niezrozumiała. Nie znaliśmy ich języka, nie tylko starożytnego sanskrytu, w którym śpiewali pieśniarze, ale bardziej jeszcze skomplikowanego języka gestów (mudr) oczu, tańca. Dramatyczne momenty wydawały się śmieszne, a śmieszne wydawały się tragiczne. Natomiast hinduscy widzowie, wiedzieli dużo więcej z tego spektaklu. Przede wszystkim znali doskonale grane historie ( to tak, jak w Polsce wszyscy znają jasełka) a większość orientowała się w ekspresji aktorów, przynajmniej wiedzieli, która postać jest kim, co nam bez ściągi się niezbyt udawało. Przedstawienie trwało dwie godziny. Europejczycy wyszli nieco znużeni, ale przekonani, że wzięli udział w czymś ważnym i mądrym. Natomiast dla Hindusów było to przeżycie prawie religijne. Bogowie pokonali demonów i znów zapanował porządek we wszechświecie.

Teatr, o którym mowa już nie istnieje. Przynajmniej nie w tym miejscu i nie w tym budynku. Aktorzy i cały teatr przeniesiono dwa lata temu do ogromnego, nowoczesnego budynku teatralnego, gdzie działa dalej w znakomitych warunkach. Ale niestety stał się komercyjnym teatrem dla turystów, trudno tam spotkać Hindusa na widowni, a już na pewno nie ma zwierząt i domowej atmosfery ani pogaduszek z dyrektorem teatru. Ale jeśli ktoś chce poczuć dreszcz teatralnych indyjskich emocji, może udać się na prowincję, gdzie teatr jest częścią prawdziwego obrzędu religijnego w wiejskiej świątyni i bardzo trzeba się postarać, żeby wziąć udział w tym wydarzeniu.

 

Mama jest teatrologiem i historykiem sztuki. Udało jej się uczestniczyć w ceremonii thejjamu -“ teatru w którym aktorzy wprawiają się w trans i stają się bogami i gdzie składa się krwawe ofiary ze zwierząt. Na takie obrzędy biali nie mają wstępu, a jeśli już to bardzo rzadko.  Zadałem jej kilka pytań.


Czym się różni teatr hinduski od europejskiego?

Teatr Hindusów, jest darem bogów. To bogowie stworzyli widowisko teatralne. Nie jest tak jak w Europie rozrywką, tylko podobnie jak w starożytnej Grecji związany jest z religią. Modlitwa i składanie ofiar, studiowanie świętych ksiąg, wreszcie wspomaganie jałmużną potrzebujących są częścią życia aktorów, częścią religii hindu.

Aktorzy pochodzą z kasty rycerskiej, jednej z najwyższych. Ćwiczenia, które przygotowują sprawność aktorów to starożytna sztuka walki. Kształcą się wiele lat, zanim staną na scenie i wcielą się w rolę bóstwa. Są, w przeciwieństwie do europejskich aktorów i niestety też bollywoodzkich, bardzo moralni. Żyją według ściśle przestrzeganych etycznych zasad. Posiadają dużo wiedzę oraz umiejętności jogi i medytacji. Takie mistrzostwo się przydaje, ponieważ przedstawienia świątynne trwają po kilka dni przez kilkanaście godzin dziennie.


A czym się różni teatr kathakali od teatru thejjamu?

Thejam jest dziki, pierwotny, szamański i jeszcze bardziej niepojęty przez Europejczyka, nawet takiego, który bardzo go chce poznać. Widzowie

oczekują dowodu, który przekona ich, że w ciele aktora zamieszkało jedno z bóstw. Znaki mogą być rozmaite  od wykazania się niezwykłymi umiejętnościami w staroindyjskich sztukach walki, poprzez szaleńczy taniec z pochodniami, podczas którego płomienie ogarniają ciało człowieka w kostiumie, aż po rzucanie się w kilkumetrowy stos gorącego popiołu, którego temperatura osiąga kilkaset stopni. Jeżeli człowiek w szacie boga przetrwa te wszystkie próby  wtedy wszyscy uwierzą, że wzywane bóstwo przybyło do świata ludzi. Wówczas można mu złożyć ofiary.


Krwawe ofiary?

Tak i bardzo drastyczne. Zwłaszcza gdy w aktora wcieli się bogini Kali. Bywa, że zwierzę (kurczak) zostaje rozszarpane i zjedzone na surowo. Tradycja thejjamu, należy do jednego z bardziej krwawych rytów sprawowanych współcześnie w Indiach. I co za tym idzie najmniej zrozumianych przez Europejczyków. Ale nie można osądzać żadnej kultury, zanim się jej nie pozna. W europie mamy Corrida, albo przemysłowe zabijanie zwierząt w rzeźniach. W porównaniu do jednego kurczaka składanego w ofierze bóstwuą może nie jest aż tak drastyczne.